Pszczoła rodzima na moim podwórku (Credit: Ferris Jabr)

Już od dzieciństwa byłem zafascynowany żywymi istotami. Dorastając w północnej Kalifornii, spędzałem dużo czasu bawiąc się na świeżym powietrzu wśród roślin i zwierząt. Razem z przyjaciółmi podkradaliśmy się do pszczół, które zapylały kwiaty, i łapaliśmy je w torebki Ziploc, aby móc przyjrzeć się z bliska ich obsydianowym oczom i złotym włoskom, zanim odesłaliśmy owady do ich codziennych zajęć. Czasami robiłem prymitywne łuki i strzały z krzewów na moim podwórku, używając pociętej kory jako sznurka i liści jako kołków. Podczas rodzinnych wycieczek na plażę nauczyłem się, jak szybko wykopywać skorupiaki i stawonogi z ich kryjówek, wypatrując bąbelków w piasku, gdy ostatnia fala się cofała. I żywo pamiętam wycieczkę do szkoły podstawowej do gaju drzew eukaliptusowych w Santa Cruz, gdzie tysiące migrujących motyli monarchów zatrzymało się na odpoczynek. Przylgnęły one do gałęzi w wielkich brązowych kłębach, przypominających martwe liście – dopóki jeden z nich nie poruszył się i nie odsłonił ogniście pomarańczowego wnętrza swoich skrzydeł.

Momenty takie jak ten – wraz z kilkoma specjalnymi programami telewizyjnymi Davida Attenborough – spotęgowały moje zauroczenie stworzeniami naszej planety. Podczas gdy mój młodszy brat miał obsesję na punkcie swojego zestawu K’Nex – drobiazgowo budując misterne kolejki górskie – ja chciałem zrozumieć, jak działa nasz kot. Jak postrzegała świat? Dlaczego mruczała? Z czego zrobione było futro, pazury i wąs? Pewnego Bożego Narodzenia poprosiłem o encyklopedię zwierząt. Po zerwaniu papieru z masywnej książki, która prawdopodobnie ważyła o połowę mniej niż ja, siedziałem przy choince i czytałem ją godzinami. Nie jest więc zbyt zaskakujące, że skończyłem z pisaniem o naturze i nauce dla życia.

Konstrukcja K’Nex (Credit: Druyts.t via Wikimedia Commons)

Ostatnio jednak miałem objawienie, które zmusiło mnie do ponownego przemyślenia, dlaczego tak bardzo kocham żywe istoty i ponownego zbadania, czym tak naprawdę jest życie. Przez tak długo jak ludzie badali życie, zmagali się z jego definicją. Nawet dzisiaj naukowcy nie mają zadowalającej lub powszechnie akceptowanej definicji życia. Zastanawiając się nad tym problemem, przypomniałem sobie przywiązanie mojego brata do kolejek górskich K’Nex i moją ciekawość dotyczącą rodzinnego kota. Dlaczego te pierwsze uważamy za nieożywione, a te drugie za żywe? W końcu, czyż oba nie są maszynami? Przyznaję, kot jest niezwykle złożoną maszyną zdolną do niesamowitych zachowań, których zestaw K’Nex prawdopodobnie nigdy nie będzie w stanie naśladować. Ale na najbardziej podstawowym poziomie, jaka jest różnica między maszyną nieożywioną a żywą? Czy ludzie, koty, rośliny i inne stworzenia należą do jednej kategorii, a K’Nex, komputery, gwiazdy i skały do innej? Mój wniosek: Nie. W rzeczywistości, zdecydowałem, życie właściwie nie istnieje.

Pozwólcie mi rozwinąć.

Formalne próby precyzyjnego zdefiniowania życia datują się co najmniej na czasy starożytnych greckich filozofów. Arystoteles uważał, że w przeciwieństwie do rzeczy nieożywionych, wszystkie żywe istoty mają jeden z trzech rodzajów dusz: dusze wegetatywne, dusze zwierzęce i dusze rozumne, z których ostatnia należała wyłącznie do człowieka. Grecki anatom Galen zaproponował podobny, oparty na organach system „duchów witalnych” w płucach, krwi i układzie nerwowym. W XVII wieku niemiecki chemik George Erns Stahl i inni badacze zaczęli opisywać doktrynę, która ostatecznie stała się znana jako witalizm. Witaliści utrzymywali, że „organizmy żywe różnią się zasadniczo od istot nieożywionych, ponieważ zawierają jakiś element niefizyczny lub rządzą się innymi zasadami niż rzeczy nieożywione” i że materia organiczna (cząsteczki zawierające węgiel i wodór, wytwarzane przez istoty żywe) nie mogła powstać z materii nieorganicznej (cząsteczki pozbawione węgla, powstałe głównie w wyniku procesów geologicznych). Późniejsze eksperymenty ujawniły, że witalizm jest całkowicie nieprawdziwy – nieorganiczny może być przekształcony w organiczny zarówno w laboratorium, jak i poza nim.

Zamiast nasycać organizmy „jakimś niefizycznym elementem”, inni naukowcy próbowali zidentyfikować specyficzny zestaw właściwości fizycznych, które odróżniały to, co żywe, od tego, co nieżywe. Dziś, w miejsce zwięzłej definicji życia, Campbell i wiele innych powszechnie używanych podręczników biologii zawiera raczej rozdętą listę takich wyróżniających cech, na przykład: porządek (fakt, że wiele organizmów zbudowanych jest albo z pojedynczej komórki z różnymi przedziałami i organellami, albo z wysoce ustrukturyzowanych grup komórek); wzrost i rozwój (zmiana rozmiaru i kształtu w przewidywalny sposób); homeostaza (utrzymywanie środowiska wewnętrznego różniącego się od zewnętrznego, np. sposób, w jaki komórki regulują swój poziom pH i stężenie soli); metabolizm (wydatkowanie energii na wzrost i opóźnienie rozkładu); reagowanie na bodźce (zmiana zachowania w odpowiedzi na światło, temperaturę, chemikalia lub inne aspekty środowiska); rozmnażanie (klonowanie lub kojarzenie w celu wytworzenia nowych organizmów i przekazywania informacji genetycznej z jednego pokolenia na następne); i ewolucja (zmiana w genetycznym składzie populacji w czasie).

Przetrwalnik może przeżyć bez jedzenia i wody w stanie dehydratacji przez ponad 10 lat (Credit: Goldtsein lab via Wikimedia Commons via Flickr)

To prawie zbyt łatwe, by zniszczyć logikę takich list. Nikomu nigdy nie udało się skompilować zestawu właściwości fizycznych, które łączą wszystkie żywe istoty i wykluczają wszystko, co oznaczamy jako nieożywione. Zawsze są jakieś wyjątki. Na przykład większość ludzi nie uważa kryształów za żywe, a jednak są one wysoce zorganizowane i rosną. Ogień również zużywa energię i powiększa się. Z kolei bakterie, tardigrady, a nawet niektóre skorupiaki mogą wchodzić w długie okresy uśpienia, podczas których w ogóle nie rosną, nie metabolizują i nie zmieniają się, a mimo to nie są technicznie martwe. Jak zakwalifikować pojedynczy liść, który spadł z drzewa? Większość ludzi zgodzi się, że kiedy liść jest przymocowany do drzewa, jest żywy: jego liczne komórki pracują bez wytchnienia, aby przekształcić światło słoneczne, dwutlenek węgla i wodę w pożywienie, wśród innych obowiązków. Kiedy liść odrywa się od drzewa, jego komórki nie przestają działać natychmiast. Czy umiera on w drodze na ziemię, czy kiedy uderza w ziemię, czy też kiedy wszystkie jego pojedyncze komórki w końcu wygasną? Jeśli wyrwiesz liść z rośliny i utrzymasz jego komórki odżywione i szczęśliwe w laboratorium, czy to jest życie?

Takie dylematy nękają mniej więcej każdą proponowaną cechę życia. Reagowanie na środowisko nie jest talentem ograniczonym do żywych organizmów – zaprojektowaliśmy niezliczone maszyny, które właśnie to robią. Nawet reprodukcja nie definiuje żywej istoty. Wiele pojedynczych zwierząt nie może rozmnażać się samodzielnie. Czy zatem dwa koty żyją, ponieważ mogą razem tworzyć nowe koty, ale pojedynczy kot nie jest żywy, ponieważ nie może sam rozprzestrzeniać swoich genów? Rozważmy też niezwykły przypadek turritopsis nutricula, nieśmiertelnej meduzy, która może w nieskończoność zmieniać swoją dorosłą postać na młodociane stadium. Meduza wahająca się w ten sposób nie produkuje potomstwa, nie klonuje się, ani nawet nie starzeje się w typowy sposób – a jednak większość ludzi przyznałaby, że pozostaje żywa.

A co z ewolucją? Zdolność do przechowywania informacji w cząsteczkach takich jak DNA i RNA, do przekazywania tej informacji swojemu potomstwu i do przystosowania się do zmieniającego się środowiska poprzez zmianę informacji genetycznej – z pewnością te talenty są unikalne dla istot żywych. Wielu biologów skoncentrowało się na ewolucji jako kluczowej, wyróżniającej cechy życia. Na początku lat 90-tych Gerald Joyce ze Scripps Research Institute był członkiem panelu doradczego Johna Rummela, ówczesnego kierownika programu egzobiologicznego NASA. Podczas dyskusji o tym, jak najlepiej znaleźć życie na innych światach, Joyce i jego koledzy z panelu wymyślili szeroko cytowaną roboczą definicję życia: samopodtrzymujący się system zdolny do darwinowskiej ewolucji. Jest ona jasna, zwięzła i wyczerpująca. Ale czy to działa?

Zbadajmy, jak ta definicja radzi sobie z wirusami, które skomplikowały dążenie do zdefiniowania życia bardziej niż jakakolwiek inna jednostka. Wirusy są w istocie pasmami DNA lub RNA zapakowanymi wewnątrz białkowej powłoki; nie mają komórek ani metabolizmu, ale mają geny i mogą ewoluować. Joyce wyjaśnia jednak, że aby być „samopodtrzymującym się systemem”, organizm musi zawierać wszystkie informacje niezbędne do reprodukcji i przechodzenia darwinowskiej ewolucji. Z powodu tego ograniczenia argumentuje on, że wirusy nie spełniają definicji roboczej. W końcu wirus musi wtargnąć do komórki i porwać ją, aby stworzyć swoje kopie. „Wirusowy genom ewoluuje tylko w kontekście komórki gospodarza,” powiedział Joyce w ostatnim wywiadzie.

Klaster bakteriofagów, wirusów, które ewoluowały by infekować bakterie (Credit: Dr Graham Beards via Wikimedia Commons)

Kiedy naprawdę o tym myślisz, chociaż, robocza definicja życia NASA nie jest w stanie pomieścić niejednoznaczności wirusów lepiej niż jakakolwiek inna proponowana definicja. Pasożytniczy robak żyjący wewnątrz jelit osoby – powszechnie uważany za odrażającą, ale bardzo realną formę życia – ma wszystkie informacje genetyczne, których potrzebuje do reprodukcji, ale nigdy nie byłby w stanie tego zrobić bez komórek i cząsteczek w ludzkim jelicie, z którego kradnie energię, której potrzebuje, aby przetrwać. Podobnie wirus posiada całą informację genetyczną potrzebną do replikacji, ale nie posiada całej niezbędnej maszynerii komórkowej. Twierdzenie, że sytuacja robaka jest kategorycznie różna od sytuacji wirusa, jest słabym argumentem. Zarówno robak, jak i wirus rozmnażają się i ewoluują tylko „w kontekście” swoich gospodarzy. W rzeczywistości wirus jest o wiele bardziej wydajnym reproduktorem niż robak. Podczas gdy wirus od razu przystępuje do działania i potrzebuje tylko kilku białek wewnątrz jądra komórki, aby rozpocząć replikację na masową skalę, rozmnażanie pasożytniczego robaka wymaga użycia całego organu innego zwierzęcia i powiedzie się tylko wtedy, gdy robak przeżyje wystarczająco długo, aby się pożywiać, rosnąć i składać jaja. Więc jeśli używamy roboczej definicji NASA aby wygnać wirusy z królestwa życia, musimy dalej wykluczać wszystkie sposoby znacznie większych pasożytów, w tym robaki, grzyby i rośliny.

Definiowanie życia jako samopodtrzymującego się systemu zdolnego do ewolucji darwinowskiej również zmusza nas do przyznania, że niektóre programy komputerowe są żywe. Algorytmy genetyczne, na przykład, naśladują naturalną selekcję, by dojść do optymalnego rozwiązania problemu: są to tablice bitów, które kodują cechy, ewoluują, konkurują ze sobą, by się rozmnażać, a nawet wymieniają się informacjami. Podobnie, platformy programistyczne takie jak Avida tworzą „cyfrowe organizmy”, które „składają się z cyfrowych bitów, które mogą mutować w podobny sposób, w jaki mutuje DNA”. Innymi słowy, one również ewoluują. „Avida nie jest symulacją ewolucji, jest jej instancją” – powiedział Robert Pennock z Michigan State University w rozmowie z Carlem Zimmerem w Discover. „Wszystkie podstawowe części procesu darwinowskiego są tam obecne. Te rzeczy replikują się, mutują, konkurują ze sobą. Zachodzi tam sam proces doboru naturalnego. Jeżeli to jest centralny do definicji życia, wtedy te rzeczy liczyć.”

I would argumentować że Joyce’s własny laboratorium dostarczać inny druzgocący cios NASA’s pracujący definicja życie. On i wiele inny naukowiec favour an początek życie opowieść znać jako the RNA świat hipoteza. Wszystkie życie na nasz planeta zależeć na DNA i RNA. W nowoczesnych organizmach żywych, DNA przechowuje informacje niezbędne do budowy białek i maszyn molekularnych, które razem tworzą tętniącą życiem komórkę. Początkowo naukowcy sądzili, że tylko białka znane jako enzymy mogą katalizować reakcje chemiczne niezbędne do zbudowania tej komórkowej maszynerii. W latach 80-tych XX wieku Thomas Cech i Sidney Altman odkryli jednak, że we współpracy z różnymi enzymami białkowymi, wiele różnych rodzajów enzymów RNA – lub rybozymów – odczytuje informacje zakodowane w DNA i buduje kawałek po kawałku różne części komórki. Hipoteza świata RNA zakłada, że najwcześniejsze organizmy na planecie polegały wyłącznie na RNA, aby wykonać wszystkie te zadania – zarówno przechowywać, jak i wykorzystywać informację genetyczną – bez pomocy DNA lub świty enzymów białkowych.

Basen geotermalny w Wyoming. Prawie cztery miliardy lat temu to, co nazywamy życiem, mogło po raz pierwszy wyewoluować w podobnych „ciepłych małych stawach”, jak to określił Darwin. (Credit: Caleb Dorfman, via Flickr)

Oto jak to się mogło stać: Prawie cztery miliardy lat temu, w pierwotnej zupie Ziemi, swobodnie pływające nukleotydy – cegiełki budujące RNA i DNA – łączyły się w coraz dłuższe łańcuchy, tworząc w końcu rybozymy, które były wystarczająco duże i złożone, by tworzyć nowe kopie samych siebie, a więc miały znacznie większe szanse na przetrwanie niż RNA, które nie mogło się rozmnażać. Proste samoskładające się membrany otoczyły te wczesne rybozymy, tworząc pierwsze komórki. Oprócz wytwarzania większej ilości RNA, rybozymy mogły łączyć nukleotydy w łańcuchy DNA; nukleotydy mogły też spontanicznie tworzyć DNA. Tak czy inaczej, DNA zastąpiło RNA jako główna cząsteczka przechowująca informacje, ponieważ było bardziej stabilne. Białka zaś przejęły wiele ról katalitycznych, ponieważ były tak wszechstronne i zróżnicowane. Jednak komórki współczesnych organizmów wciąż zawierają pozostałości po pierwotnym świecie RNA. Rybosom, na przykład – wiązka RNA i białek, która buduje białka po jednym aminokwasie – jest rybozymem. Istnieje również grupa wirusów, które wykorzystują RNA jako swój podstawowy materiał genetyczny

Aby przetestować hipotezę świata RNA, Joyce i inni badacze próbowali stworzyć typy samoreplikujących się rybozymów, które mogły kiedyś istnieć w pierwotnej zupie naszej planety. W połowie 2000 roku Joyce i Tracey Lincoln skonstruowali w laboratorium tryliony przypadkowych, swobodnie pływających sekwencji RNA, podobnych do wczesnych RNA, które mogły konkurować ze sobą miliardy lat temu, i wyizolowali sekwencje, które przypadkowo były zdolne do łączenia dwóch innych kawałków RNA. Stawiając te sekwencje przeciwko sobie, para w końcu wyprodukowała dwa rybozymy, które mogły replikować się nawzajem ad infinitum tak długo, jak długo dostarczano im wystarczającą ilość nukleotydów. Te nagie cząsteczki RNA nie tylko mogą się rozmnażać, ale także mutować i ewoluować. Rybozymy zmieniły małe segmenty swojego kodu genetycznego, aby dostosować się do zmiennych warunków środowiskowych, na przykład.

„Spełniają one roboczą definicję życia”, mówi Joyce. „To samopodtrzymująca się ewolucja darwinowska”. Ale waha się, czy powiedzieć, że rybozymy są naprawdę żywe. Zanim zrobi z siebie doktora Frankensteina, chce zobaczyć, jak jego dzieło wprowadza zupełnie nowe zachowania, a nie tylko modyfikuje coś, co już potrafi. „Myślę, że to, czego brakuje, to potrzeba inwencji, potrzeba wymyślania nowych rozwiązań”, mówi.

Ale nie sądzę, żeby Joyce dawał rybozymom wystarczający kredyt zaufania. Ewolucja jest zmianą w genach w czasie; nie trzeba być świadkiem, jak świnie wyrastają skrzydła lub RNA składa się w litery alfabetu, aby zobaczyć ewolucję w pracy. Pojawienie się niebieskiego koloru oczu między 6 000 a 10 000 lat temu – po prostu kolejna odmiana pigmentów tęczówki – jest tak samo uzasadnionym przykładem ewolucji, jak pierwsze opierzone dinozaury. Jeśli zdefiniujemy życie jako „samopodtrzymujący się system zdolny do darwinowskiej ewolucji”, nie widzę żadnego uzasadnionego powodu, by odmówić samoreplikującym się rybozymom czy wirusom miana życia. Ale widzę powód, aby porzucić tę roboczą definicję i wszystkie inne definicje życia całkowicie.

Dlaczego definiowanie życia jest tak frustrująco trudne? Dlaczego naukowcom i filozofom nie udało się przez wieki znaleźć specyficznej fizycznej właściwości lub zestawu właściwości, które wyraźnie oddzielają to, co żywe od tego, co nieożywione? Ponieważ taka właściwość nie istnieje. Życie jest pojęciem, które wymyśliliśmy. Na najbardziej fundamentalnym poziomie, cała istniejąca materia jest układem atomów i ich cząstek składowych. Te układy mają ogromne spektrum złożoności, od pojedynczego atomu wodoru do czegoś tak skomplikowanego jak mózg. Próbując zdefiniować życie, wyznaczyliśmy linię na arbitralnym poziomie złożoności i oświadczyliśmy, że wszystko powyżej tej granicy jest żywe, a wszystko poniżej nie. Tak naprawdę ten podział nie istnieje poza umysłem. Nie ma progu, po przekroczeniu którego zbiór atomów nagle staje się żywy, nie ma kategorycznego rozróżnienia między tym, co żywe i nieożywione, nie ma iskry Frankensteina. Nie udało nam się zdefiniować życia, ponieważ nigdy nie było niczego do zdefiniowania w pierwszej kolejności.

Nerwowo wyjaśniłem te idee Joyce’owi przez telefon, przewidując, że będzie się śmiał i powie mi, że są absurdalne. Po tym wszystkim, to jest ktoś kto pomógł NASA zdefiniować życie. Ale Joyce powiedział, że argument, że życie jest koncepcją jest „doskonały”. Zgadza się, że misja zdefiniowania życia jest w pewnym sensie daremna. Robocza definicja była tak naprawdę tylko językową wygodą. „Próbowaliśmy pomóc NASA w znalezieniu życia pozaziemskiego” – mówi. „Nie mogliśmy używać słowa 'życie’ w każdym akapicie i nie definiować go.”

Carol Cleland, filozof na University of Colorado Boulder, która spędziła lata badając próby deliniowania życia, również uważa, że instynkt precyzyjnego definiowania życia jest chybiony – ale nie jest jeszcze gotowa, aby zaprzeczyć fizycznej rzeczywistości życia. „Dochodzenie do wniosku, że życie nie ma wewnętrznej natury jest tak samo przedwczesne, jak definiowanie życia” – mówi. „Myślę, że najlepszą postawą jest traktowanie tego, co zwykle przyjmuje się za ostateczne kryteria życia, jako kryteria wstępne.”

Zdjęcie wykonane elektronowym mikroskopem skaningowym meteorytu ALH 84001, który rzekomo uformował się na Marsie 4 miliardy lat temu, zanim ostatecznie dotarł na Ziemię. Garstka naukowców uważa, że łańcuchopodobne struktury na zdjęciu to skamieniałe marsjańskie nanobakterie, ale większość badaczy jest sceptyczna (Credit: NASA, via Wikimedia Commons)

To, czego naprawdę potrzebujemy, Cleland napisała, to „dobrze potwierdzona, odpowiednio ogólna teoria życia”. Ona rysuje analogię do chemików w szesnastym wieku. Zanim naukowcy zrozumieli, że powietrze, brud, kwasy i wszystkie substancje chemiczne składają się z cząsteczek, zmagali się z definicją wody. Potrafili wymienić jej właściwości – była mokra, przezroczysta, bez smaku, zamarzała i mogła rozpuszczać wiele innych substancji – ale nie potrafili jej dokładnie scharakteryzować, dopóki naukowcy nie odkryli, że woda to dwa atomy wodoru połączone z atomem tlenu. Niezależnie od tego, czy jest słona, błotnista, zabarwiona, płynna czy zamarznięta, woda zawsze jest H20; może zawierać domieszki innych pierwiastków, ale trójdzielne cząsteczki, które sprawiają, że to, co nazywamy wodą, jest w niej zawsze obecne. Kwas azotowy może przypominać wodę, ale nią nie jest, ponieważ te dwie substancje mają różne struktury molekularne. Cleland twierdzi, że stworzenie odpowiednika teorii molekularnej dla życia będzie wymagało większej próbki. Twierdzi ona, że jak dotąd mamy tylko jeden przykład tego, czym jest życie – życie na Ziemi oparte na DNA i RNA. Wyobraź sobie, że próbujesz stworzyć teorię o ssakach, obserwując tylko zebry. To jest sytuacja, w której się znajdujemy, próbując określić, co czyni życie życiem, podsumowuje Cleland.

Nie zgadzam się. Odkrywanie przykładów obcego życia na innych planetach niewątpliwie rozszerzyłoby nasze zrozumienie tego, jak rzeczy, które nazywamy żywymi organizmami działają i jak ewoluowały w pierwszej kolejności, ale takie odkrycia prawdopodobnie nie pomogą nam sformułować rewolucyjną nową teorię życia. Szesnastowieczni chemicy nie potrafili wskazać, co odróżnia wodę od innych substancji, ponieważ nie rozumieli jej fundamentalnej natury: nie wiedzieli, że każda substancja zbudowana jest z określonego układu cząsteczek. Natomiast współcześni naukowcy wiedzą dokładnie, z czego zbudowane są istoty na naszej planecie – komórki, białka, DNA i RNA. Tym, co odróżnia cząsteczki wody, skał i sztućców od kotów, ludzi i innych żywych istot, nie jest „życie”, lecz złożoność. Naukowcy mają już wystarczającą wiedzę, aby wyjaśnić, dlaczego to, co nazwaliśmy organizmami, może ogólnie robić rzeczy, których większość tego, co nazywamy nieożywionym, nie może – aby wyjaśnić, jak bakterie tworzą nowe kopie samych siebie i szybko przystosowują się do swojego środowiska, a dlaczego skały nie – bez ogłaszania, że życie jest tym, a nie-życie tamtym i nigdy się nie spotkają. Nie chodzi o to, że nie ma żadnej materialnej różnicy między istotami żywymi a nieożywionymi; raczej nigdy nie znajdziemy jakiejś czystej linii podziału między nimi, ponieważ pojęcie życia i nie-życia jako odrębnych kategorii jest tylko tym – pojęciem, a nie rzeczywistością. Wszystko to, co fascynowało mnie jako chłopca, jest dla mnie równie cudowne teraz, nawet z moim nowym rozumieniem życia. Myślę, że tym, co naprawdę łączy rzeczy, o których mówimy, że są żywe, nie jest żadna właściwość właściwa tym rzeczom samym w sobie; jest to raczej nasze postrzeganie ich, nasza miłość do nich i – szczerze mówiąc – nasza pycha i narcyzm.

Po pierwsze, ogłosiliśmy, że wszystko na Ziemi może być podzielone na dwie grupy – ożywione i nieożywione – i nie jest tajemnicą, którą z nich uważamy za lepszą. Następnie, nie tylko umieściliśmy siebie w pierwszej grupie, ale także nalegaliśmy na porównywanie wszystkich innych form życia na planecie z nami samymi. Im bardziej coś jest do nas podobne – im bardziej wydaje się poruszać, mówić, czuć, myśleć – tym bardziej jest dla nas żywe, nawet jeśli ten szczególny zestaw cech, który czyni człowieka człowiekiem, nie jest jedynym sposobem (lub, w kategoriach ewolucyjnych, nawet najbardziej udanym) na bycie 'żywą istotą’.’

Nasza zmarła rodzinna kotka, Jasmine (Credit: Jabr family)

Prawdę mówiąc, to, co nazywamy życiem, jest niemożliwe bez i nierozerwalnie związane z tym, co uważamy za nieożywione. Gdybyśmy mogli w jakiś sposób zobaczyć podstawową rzeczywistość naszej planety – pojąć jej strukturę w każdej skali jednocześnie, od mikroskopowej do makroskopowej – zobaczylibyśmy świat w niezliczonych ziarenkach piasku, gigantycznej drżącej kuli atomów. Tak jak można uformować tysiące praktycznie identycznych ziarenek piasku na plaży w zamki, syreny lub cokolwiek, co można sobie wyobrazić, tak niezliczone atomy tworzące wszystko na naszej planecie nieustannie gromadzą się i rozpadają, tworząc nieustannie zmieniający się kalejdoskop materii. Niektóre z tych stad cząsteczek byłyby tym, co nazwaliśmy górami, oceanami i chmurami; inne drzewami, rybami i ptakami. Jedne byłyby względnie obojętne, inne zmieniałyby się z niewyobrażalną prędkością w zadziwiająco skomplikowany sposób. Niektóre byłyby kolejki górskie i inne koty.

.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.