W okazjach, w których Bob Weir i Phil Lesh występowali jako pełnoprawny duet, koncert osiągał jedne ze swoich bardziej transcendentnych szczytów.

Bob Weir (po lewej) i Phil Lesh (po prawej). Fot: Jay Blakesberg

By Scott McLennan

Nazywanie krótkiego biegu wiosennych występów Boba Weira i Phila Lesha razem „Bobby & Phil Duo Tour” jest trochę nietrafione, ponieważ ci dwaj rzadko byli na scenie razem sami, gdy występowali w środę w Boch Center Wang Theatre w Bostonie.

Podczas rozległego dwusetowego koncertu, perkusista Wally Ingram często utrzymywał rytm i – podczas całego drugiego setu – multiinstrumentalista Larry Campbell i wokalistka Teresa Williams występowali obok założycieli Grateful Dead.

Koncert w Wang był pierwszym z dwóch nocy w Bostonie. Lesh i Weir zaliczyli już parę występów w Nowym Jorku (gdzie jednego wieczoru dołączył do nich Trey Anastasio z Phish). Następnie na dwie noce przeniosą się do Chicago. Duet ma Ingrama wzdłuż całej jazdy do tej pory; tożsamości innych muzyków, którzy dołączają nie są ogłoszone z góry.

Po tym, przypuszczalnie, Weir wraca do gry w Dead and Company z oryginalnymi Grateful Dead perkusistów Bill Kreutzmann i Mickey Hart i gitarzysta blues-pop John Mayer, i Lesh będzie nadal występować z zmieniającą się obsadą rodziny i przyjaciół. Lesh i Weir pojawili się na scenie razem kilka razy od czasu koncertów Fare Thee Well z 2015 roku – które miały być ostatnim wspólnym występem trzonu (czterech) ocalałych członków Grateful Dead. Lesh nie występował w Bostonie od 2013 roku, kiedy to wraz z Weirem przywieźli do miasta swój projekt Furthur po raz ostatni przed rozpadem grupy. Tak więc te koncerty noszą imprimatur bycia czymś wyjątkowym; środowy występ spełnił oczekiwania.

Jako „duet”, Weir i Lesh postanowili trzymać się zszywek w śpiewniku Grateful Dead, oddając hołd Jerry’emu Garcii poprzez włączenie do koncertów wielu utworów gitarowego wizjonera. Wykorzystują też swoje umiejętności improwizacyjne do granic możliwości, stosując długie jammowanie i pomysłowe rearanżacje utworów. Czasami działa to jak urok, jak wtedy, gdy Lesh wykonał piękną wersję „Bird Song” Garcii. Czasami jednak sprawy przybierały niebezpieczny obrót, jak wtedy, gdy Weir zmagał się z odnalezieniem groove’u w „Althea”. Trzymał się tego i skończyło się na uderzeniowej i sinusoidalnej wersji piosenki.

Drugi set był nieco bardziej przepisowy, bez wątpienia dlatego, że Campbell, Williams i Ingram przyjęli rolę pełnoetatowego zespołu wspierającego. Mimo to, jakakolwiek spontaniczność mogła zostać utracona, została łatwo nadrobiona przez wykonanie. Campbell jest potworem grającym na każdym instrumencie, z którym występuje, i wyraźnie ma powinowactwo do psychodelicznej amerykańskiej marki The Dead.

Rozszerzony zespół otworzył łagodnym zawirowaniem „Crazy Fingers,” następnie płynnie przeszedł do rustykalnego tempa „Friend of the Devil,” w którym Weir zagrał na gitarze akustycznej, a Campbell na mandolinie. Wokalne harmonie (uzupełnione przez Williamsa) i instrumentalne współgranie nie mogły być lepsze, a poczucie koleżeństwa niosło wykonawców przez cały set.

Jeśli chodzi o ciekawe wybory utworów, Weir poprowadził zespół przez „The Maker” Daniela Lanois, utwór, który solowy zespół Garcii często wykonywał w latach 90-tych.

Druga połowa drugiego setu to już tylko monumentalny Dead, zaczynający się od ostrej sekwencji „Cryptical Envelopment” i „The Other One”. Lesh następnie objął prowadzenie w „Mississippi Half-Step Uptown Toodeloo,” które szczyciło się figlarnym wokalnym jamem.

Powolna i sondująca wersja „Black Peter” pokazała bluesowe imponujące umiejętności zespołu, zanim Bobby i Phil podkręcili tempo z rozkręcającą się wersją „Music Never Stopped.”A jako przypomnienie, że to było rzeczywiście tworzenie muzyki w czasie rzeczywistym, bis „Touch of Grey” – największego komercyjnego sukcesu Deadów – odbijał się i buksował wzdłuż swojej ścieżki. Utwór wykoleił się kilka razy, po czym popadł w dezorientację i śmiech na scenie. Ale, jak Bobby i Phil śpiewali wcześniej tego wieczoru podczas pełnego smutku „He’s Gone” – „Nothing left to do but smile, smile, smile.”

Scott McLennan zajmował się muzyką dla Worcester Telegram & Gazette od 1993 do 2008 roku. Następnie wniósł recenzje muzyczne i funkcje do The Boston Globe, The Providence Journal, The Portland Press Herald i WGBH, jak również do Arts Fuse. Prowadził także blog NE Metal, aby zapewnić dogłębną relację z regionalnej sceny heavy metalowej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.